Skip to main content

notes from the expedition, part 2

I feel at home in the US.

Yes, I realise it sounds weird coming from someone who grew up in a little town in Eastern Europe. But this mighty country has got something that calms me down. I don’t know if it’s because everything here is large and spacious, and I seem to be breathing better here because of it, which is quite important if you have advanced asthma like me. Or if it’s because people here are generally more open and friendly. Even if the question, “hi, how are you doing?” is just an equivalent of the Polish “dzień dobry” (“good morning”) and no-one really wants to listen to how you are doing, that very question suggests some form of empathy. In Poland, I don’t really get asked how I’m doing. Not by strangers, not even in Starbucks.

I see smiles here everywhere I go. But even if they’re not real and it’s all about a certain acquired standard of behaviour, I don’t really care. It’s always better to see someone smiling than another mope with unpaid debts and frustration with the current political situation written all over their face. Don’t get me wrong, I don’t wish to trivialise or generalise anything. I’m writing from the point of view of a musician on tour. A musician who played in Poland, in Europe, and in the US. And it’s in the US, that I’ve always got the most smiles and kindness from complete strangers. That’s my experience here and that’s why I like to play concerts in this country.

But I didn’t expect that this “feeling at home” would have an even deeper meaning. I didn’t expect it until, after the sunny Florida, Georgia, Luisiana, Texas and Arizona, we entered California.

Oh yes! Finally, some typical Polish weather!

***

“I don’t know what they’re panicking about,” said Tomek, our acoustician, looking through the window of the bus. “To me it looks like any November Tuesday in Wroclaw.”

The start of the weekend didn’t show any signs of what was to come. On Friday we couldn’t complain about the weather at all. When we arrived in Mesa, a very artistic place near Phoenix, with a lot of Wild West architecture (the club where we played might as well have had saloon doors, the kind you kick to enter in Westerns), statues on every corner, hippie atmosphere, life stones, bric-a-brac souvenir shops (none of which had a single fucking picture postcard, not even the post office), old books, and colourful boutiques, the town was bathed in sun. The concert was great good, too.

Unfortunately, on entering California, we quickly remembered that, after all, we had come to the US wearing our winter jackets. Both Pomona near Los Angeles and the student town of Berkeley near San Francisco greeted us with cold and rain. It looked like no-one had expected such temperatures there as “turn on the heating” wasn’t even an option in the clubs. On top of that, it rained so much in Pomona that in “The Glass House” where we were going to play our concert, the roof started leaking. Water was running both backstage and on the stage too.

“We can put some towels where it’s leaking, what do you think?” suggested someone from the club. Yes, fucking great, water and electricity, what a fantastic idea. At least we’ll have some fireworks during the show.

Eventually, we managed to get through to the owner of the building who kindly sent a crew to help. The roof was patched up but it still kept leaking during the concert. “Don’t come near Maciek or you’ll slip up and keel over”, I kept thinking to myself for half of the show. Dressed in extra layers in the form of a T-shirt, merino warmer and a scarf under my stage clothes, I was singing songs from the new album and slowly losing my voice, as it was incredibly cold and, on top of that, I started coming down with something. Fortunately, the audience made up for all the inconveniences.

I’m losing my voice. That’s not good. Who was the idiot who came up with the high vocal parts on “ID.Entity”? And why are we not playing any instrumentals? And why are we not doing the likes of “Guardian Angel”? Fuck…

Bay Area was not even a bit warmer. The club in Berkeley was a bit smaller though, so our breaths kept us warm. Of course, my voice was gone by track two. I apologised to everyone and asked for support. I remembered that Fish used to release such concerts, completely without his vocals, depending solely on the singing of the audience. I made a reference to that and joked that we’d be registering that concert for future release as a bootleg with singing audience. It worked and in my head I can still hear all the people sing “and we go round and round” in “Friend or Foe”.

The next day I read in one of the reviews that the concert in Berkeley was recorded on video and will be released as the official DVD from the tour. But before I managed to roll my eyes, I spotted a message from our tour manager: “We have the biggest snowfall in decades here, the roads are closed, we won’t make it to Vancouver but if we wait 24 hours and put chains on tyres, we might be able to make it through to Seattle.”

Say what?

Well, that doesn’t feel like home anymore…

Eight concerts done, the ninth one cancelled. Fourteen ahead of us. I feel sorry of our fans in Vancouver. I know that many of them were waiting for us. On the flip side, I got an extra day to rest my voice. We’re going to Seattle early in the morning. I’m quietly hoping we’ll make it. Our driver is an ex Commando so I think we’re in good hands.

Over and out.

M

PS. Spoiler Alert: We made it and it was fantastic 🙂

„ID.Entity Tour 2023” – Notatki z wyprawy cz.2.
W Stanach czuję się jak w domu.


Tak wiem, że to zdanie dziwnie brzmi w ustach kogoś, kto wychował się w małym miasteczku kraju z Europy Wschodniej, ale jest w tym potężnym państwie coś, co mnie uspokaja. Nie wiem, czy jest to związane z tym, że wszystko jest tu wielkie i przestrzenne, i wydaje mi się, że lepiej mi się przez to oddycha, a dla kogoś z zaawansowaną astmą jak ja – oddech jest niezwykle ważny. Czy też z nastawieniem ludzi, generalnie przyjaznym, otwartym na drugiego człowieka. Nawet jeśli słynne „Hi, how are you doing?”, to tak naprawdę zwykłe polskie „Dzień dobry” i nikt w zasadzie nie chce słuchać tego, jak się czujesz, to w sumie sam ten zwrot sugeruje już jakąś formę empatii. W Polsce nikt obcy się mnie tak często nie pyta „co słychać”. Nawet w Starbucksie.


Uśmiech przyklejony jest tutaj do prawie każdego. Przyznam Wam się jednak, że nawet jeśli jest to tylko udawanie albo wyuczony standard zachowania, to w sumie nie mam nic przeciwko. Zawsze lepiej zobaczyć przed sobą uśmiechniętego człowieka, niż kolejnego smutasa z wypisanym na twarzy niespłaconym kredytem we frankach i wkurwieniem na aktualną sytuacją polityczną.
Nie chcę tutaj ani trywializować ani za bardzo uogólniać. Piszę teraz z punktu widzenia muzyka na trasie koncertowej. Muzyka, który koncertował w Polsce, koncertował w Europie i koncertował w Stanach. I w Stanach, co by jednak nie mówić, zawsze dostawał największą liczbę uśmiechu i życzliwości od osób kompletnie nieznanych. Takie przynajmniej mam tutaj doświadczenia.
Dlatego lubię tu koncertować.


Nie przypuszczałem jednak, że to „czucie się jak w domu”, będzie miało podczas tej trasy, jeszcze głębszy wydźwięk. Nie przypuszczałem do momentu kiedy po słonecznej Florydzie, Giorgii, Luizjanie, Teksasie i Arizonie wjechaliśmy do Kalifornii.
O tak! Pogoda nareszcie zrobiła się jak w Polsce.


Nie wiem co oni tak panikują – powiedział wyglądający przez okno autobusu Tomek, nasz akustyk – Dla mnie to wygląda jak każdy listopadowy wtorek we Wrocławiu.


Początek weekendu nic nie zapowiadał tego, co miało nadejść. Mesa – do której przyjechaliśmy w piątek, bardzo artystyczne miasteczko niedaleko Phoenix, będące skrzyżowaniem pozostałości po budowlach z Dzikiego Zachodu (klub w którym graliśmy powinien mieć te słynne drzwi, co się na westernach wchodzi z kopniaka) z usianymi na każdym rogu rzeźbami i hippisowskimi klimatami w sklepach typu pamiątki po babci, kamienie życia, stare książki, butiki z kolorowymi ubraniami (oczywiście nigdzie nie było żadnej pieprzonej kartki pocztowej, nawet na poczcie, tylko te okolicznościowe), mini-muzea i artystyczne knajpki – skąpana była w słońcu i na pogodę narzekać nie mogliśmy. Koncert też był całkiem udany.


Niestety wjazd do Kalifornii sprawił, ze każdy z nas w okamgnieniu przypomniał sobie, że w sumie przylecieliśmy do Stanów w zimowych kurtkach. Zarówno Pomona, miasto niedaleko Los Angeles, jak i studenckie Berkeley, miasto niedaleko San Francisco, przywitały nas zimnem i deszczem. Nikt się tutaj chyba takich temperatur nie spodziewał, bo w klubach nie było nawet opcji „włącz ogrzewanie”. Dodatkowo w Pomonie tak lało, że w „The Glass House”, w którym miał odbyć się nasz koncert, zaczął przeciekać dach. Woda leciała ciurkiem nie dość, że na backstage’u to jeszcze i na scenę.

– Możemy wam, w miejscu gdzie cieknie, zaproponować położenie ręczników, co Wy na to? – padło hasło w klubie. My na to, że zajebiście. Prąd i woda razem? Spoko. Przynajmniej będą na koncercie jakieś fajerwerki.


Oczywiście po nitce do kłębka dotarliśmy do właściciela budynku i ten w końcu łaskawie wysłał ekipę do pomocy. Dach załatano, ale na koncercie wciąż ciekło. „Nie podchodź do Maćka, bo się pośliźniesz i wypieprzysz” – myślałem sobie w głowie przez pół koncertu, śpiewając poszczególne piosenki z nowej płyty, ubrany pod scenicznym strojem w dodatkowego T-shirta, ocieplacz z merynosa i szalik, i powoli tracąc głos, bo po pierwsze zimno było jak diabli, a po drugie zaczęła dopadać mnie choroba. Publiczność na szczęście odwzajemniła wszelkie niewygody.


Tracę głos. Niedobrze. Co to za idiota powymyślał tak wysokie partie wokalu na „ID.Entity”? I dlaczego nie gramy w ogóle utworów instrumentalnych? I dlaczego nie śpiewamy tu takiego „Guardian Angel”? Fuck…


W Bay Area nie było ani odrobiny cieplej. Klub w Berkeley był jednak mniejszy, więc się nawzajem z publicznością ogrzewaliśmy własnymi oddechami. Oczywiście głos siadł mi już w drugim utworze. Przeprosiłem wszystkich i poprosiłem o wsparcie. Pamiętam, że Fish wydawał kiedyś takie koncerty, kompletnie bez głosu, zdany tylko na śpiewanie publiczności. Nawiązałem do tego i zażartowałem, że ten koncert będziemy nagrywać i wydamy jako bootleg ze śpiewającą publicznością. Chyba podziałało, bo do dzisiaj dźwięczy mi odśpiewane przez wszystkich chóralne „And we go round and round” we „Friend or Foe”.
Na drugi dzień przeczytałem w jednej z recenzji, że koncert w Berkeley był nagrywany na video i będzie wydany jako oficjalne DVD z trasy. Zanim zdążyłem przewrócić oczami, przeczytałem też wiadomość od naszego tour-managera:
„Mamy tu największą śnieżycę od dekad, drogi są pozamykane, nie damy rady dojechać do kanadyjskiego Vancouver, jeśli przeczekamy 24 godziny, i założymy łańcuchy, to może jakoś w dzień uda nam się przebić do Seattle.”
No i przestało być jak w domu…
Osiem koncertów za nami. Dziewiąty odwołany. Przed nami jeszcze czternaście. Żal mi fanów w Vancouver. Wiem, że wielu z nich czekało na nasz przyjazd. Z drugiej strony dostałem jeden dzień gratis na regenerację głosu. Nad ranem ruszamy do Seattle. Mam cichą nadzieję, ze uda nam się dojechać. Za kółkiem mamy byłego komandosa, więc chyba jesteśmy w dobrych rękach.
Bez odbioru
M