Skip to main content

notes from the expedition, part 12

I’m getting used to it all.

To the driving style of our drivers. To the slightly too soft mattress. To constant jumping on bumpy roads. To hitting my head on the way to the loo at night. To sacks with merch, which look like corpses spread out on the seats. To the fact that if someone is sitting at the table with a computer, it’s not possible for anyone else to sit across from them because some genius designer decided to give the cup holders protruding steel edges. To the fact that if you don’t label your food or milk for cereals in the fridge, they’ll take it without asking. To the shouting coming from the lunch room with Playstation.

I will never get used to the choral snoring. Fortunately, I have a big bag of earplugs with me.

Life in the moving hotel with bunks, double beds on either side, with a toilet and a shower (which we never use because showering on the bus is a little scary – who knows what will flow out of the shower head), with a kitchenette and two lunch rooms is not as easy as it sounds, but after two weeks you don’t mind so much.

On top of that, I’m getting used to falling asleep at 3 in the morning. To catching up on sleep when the swaying hotel finally stops. To getting up outside of the venue and still having the need to go out for a local breakfast and look for a local gym. I had decided to continue the postcard challenge. This time, we included it in the rider and the promoters deliver stamped local postcards directly to the club. And so I’m also getting used to the fact that when I’m at the venue, a stamped postcard is waiting for me in the changing room and I don’t have to walk for miles in search of one. It’s a little sad that in the whole rock-band career it’s probably the craziest request I have ever included in the rider. Rock’n’roll, whispered style.

The autumn edition of “ID.Entity Tour” is in full swing. It’s both interesting and a little frightening that we still haven’t really encountered autumn, despite visiting many countries. It’s just like summer edition, the sun is roasting everywhere and we’re all wearing shorts. But I won’t complain. I’ll take this over snow, rain and cold any day. We had our fair share of the latter during the American tour, in “Sunny California”; clearly, karmic justice at work.

***

We’ve been to Turkey where we experienced some crazy border crossing, which meant that… well, I’m not sure I can write about it. In a nutshell, regulations have changed and we couldn’t cross the border in the same way we’d done before. This time it was all connected with certain… logistic transport experiments. But the concert in Istanbul, with lots of fans who arrived from Iran, is still resonating in us. We definitely have to go back to Turkey and play more concerts there.

We’ve been to Greece. Looking at the figures of pre-sold tickets, we promised ourselves that it would be our last time there. Fortunately, fans showed up just before the concert and in Athens for instance, the attendance was more than decent. Today, promoters and bands have to have balls of steel. People stopped buying tickets on pre-sale. Post-covid syndrome. Unless you’re a top star, in which case tickets are sold out in 3 minutes, even if they cost a billion dollars. Unfortunately, these days, the middle class thought process is more along the lines of, “we’ll see, maybe I’ll go, maybe I won’t, who knows what might happen” and decisions are made a few days before the event.

We’ve also been to Italy. We’d taken the ferry from Patras, Greece to Bari, Italy (for the first time this way round). We slept in swaying cabins and in the morning, having travelled across the Ionian Sea, we made our way to Rome. Rome was beautiful as usual. Some of us did the sightseeing in the evening, others – the next morning, on the day of the concert. I chose the latter option with Maciek until my Fitbit showed some impressive new badges. The trams are so old, it’s scary to board them in case they fall apart. The centre of the city was packed, “Once in the Middle of the Crowd” style. People like a colony of almost aggressive ants, the number of tourists multiplied by the weekend and the weather. I felt the few hour tour even while switching effects during the very successful concert in Largo. Just like the one in Milan, although it wasn’t really in Milan but in a town called Trezzo sull’Adda, 20 kilometres away from Milan. All the people from the surrounding places go there. Yes, Italy was alright.

And so was Spain. In Barcelona and Madrid, we broke our attendance records. When I asked how many people saw Riverside for the first time, half of the audience raised their hands. The album rotations are incredible. After “ID.Entity” we truly feel the influx of new fans. But the question is, what happened to the old ones? Are they still upset about the lack of melancholy or have they died? Both explanations are possible.

***

I’m now used to the fourth sleeper bus on this tour, bouncing again on the road while I’m trying to type “notes” into my phone with one finger. It’s past 3 am and, as usual, I’m finding it hard to fall asleep. I was going to start watching a series, I couldn’t. I was going to read – it didn’t work either. I ended up traditionally, with the phone in my hand. We’re on our way to Portugal now. We’ll probably stop in the early hours. I should really finish this chapter with a witty quote. But I’m too tired to come up with something interesting.

The worst thing is, I’m slowly getting used to being tired, too.

Notatki z wyprawy – część 12

Zaczynam się przyzwyczajać.

Do jazdy kierowców. Do ciut zbyt miękkiego materaca. Do ciągłego skakania po wyboistych drogach. Do tego, że walę głową w nocy jak idę do toalety. Do ułożonych na siedzeniach worków z „merchem”, które wyglądają jak czyjeś zwłoki. Do tego, że jak ktoś siedzi przy stoliku z komputerem, to już drugi na przeciwko nie może, bo jakiś autobusowy debil projektant postanowił zrobić otwory na kubki otoczone wystającą blachą. Do tego, że jak jedzenie w lodówce albo mleko na płatki nie podpisane, to zeżrą albo wychleją bez pytania. Do krzyków w lunch roomie z Playstation.

Do chóralnego chrapania nie przyzwyczaję się nigdy. Na całe szczęście wziąłem worek stoperów.

Życie we wciąż przemieszczającym się hotelu z tzw. „bunkami”, czyli podwójnymi łóżkami rozłożonymi po obu stronach, takimi wnękami, w których śpimy, z kibelkiem i prysznicem, z którego nie korzystamy, bo prysznice w busie trochę nas przerażają – cholera wie co z nich pocieknie – z mini aneksem kuchennym i dwoma lunch roomami, paradoksalnie do najłatwiejszych nie należy, ale ponad dwa tygodnie swoje robią.

Dodatkowo przyzwyczajam się już do zasypiania o trzeciej nad ranem. Do odsypiania kiedy bujający się wiecznie hotel w końcu się zatrzyma. Do wstawania już na miejscu i wciąż jeszcze chęci wybierania się na lokalne śniadanie i szukania jakiegoś lokalnego fitnessu. Postanowiłem, że będę też kontynuował challenge kartkowy. Tym razem wpisaliśmy to w rider i promotorzy dostarczają mi lokalne pocztówki ze znaczkiem wprost do klubu. Przyzwyczajam się więc i do tego, że jak jestem w klubie, to gotowa karta ze znaczkiem czeka już na mnie w garderobie i nie muszę drałować na miasto w jej poszukiwaniu. Trochę smutne jest to, że w całej tej zespołowo-rockowej karierze, jest to chyba najbardziej szalona prośba, jaką osobiście wpisałem do ridera. Normalnie rock’n’roll w wersji szeptanej.

Jesienna edycja „ID.Entity Tour” rozkręciła się w najlepsze. Interesujące i jednocześnie trochę przerażające jest to, że mimo odwiedzin wielu krajów na samą jesień jeszcze nie trafiliśmy. Trasa przypomina bardziej edycję letnią. Wszędzie smaży słońce, a my pomykamy w krótkich gaciach. Narzekać jednak nie będę. Wolę to niż śnieg, deszcz i zimno. To zresztą mieliśmy już na trasie amerykańskiej w „Słonecznej Kalifornii”, więc karma trochę się wyrównała.

***

Zaliczyliśmy już Turcję i szalone przejście przez granicę, polegające na tym, że… no właśnie nie wiem czy mogę o tym napisać. W każdym razie chodziło o to, że zmieniły się przepisy i nie mogliśmy już przekroczyć granicy na tej samej zasadzie, co ostatnio. I teraz wiązało się z pewnymi… logistycznymi eksperymentami transportowymi. Natomiast koncert w Istambule, na który przyjechało mnóstwo fanów z Iranu, jeszcze w nas rezonuje. Do Turcji musimy wrócić na więcej koncertów.

Zaliczyliśmy Grecję. Chociaż widząc przedsprzedaż biletów obiecaliśmy sobie, że to chyba ostatni raz kiedy odwiedzamy ten rynek. Na szczęście fani dobili tuż przed koncertem i np. w takich Atenach było bardziej niż przyzwoicie. Dzisiaj faktycznie promotorzy i zespoły muszą mieć jaja ze stali. Publiczność przestała kupować bilety w przedsprzedaży. Post-covid syndrom. Chyba, że jesteś gwiazdą z najwyższej półki. Wtedy bilety nawet za miliard dolarów wykupowane są w 3 minuty. Niestety klasa średnia zeszła do etapu „Zobaczę jeszcze, może pójdę, może nie, bo cholera wie co się wydarzy”. I decyzje podejmowane są kilka dni przed koncertem.

Zaliczyliśmy i Włochy. Wcześniej prom z greckiego Patras do włoskiego Bari (Pierwszy raz w życiu wodą w tę stronę.) Przespaliśmy się tym razem w bujających kajutach i rano, po przeprawie przez Morze Jońskie ruszyliśmy do Rzymu. A Rzym jak to Rzym – wciąż piękny. Jedni zwiedzali go wieczorem, inni dnia następnego, w dniu koncertu. Osobiście wraz z Maćkiem, wybrałem drugą opcję, aż mi mój Fitbit pokazał, jakieś krokowe trofea. Tramwajki mają tak stare, że aż człowiek boi się do nich wsiadać, czy się nie rozsypią. A w centrum jak zwykle – „Once in the middle of the crowd”. Tłum wręcz agresywnie nieprzyzwoicie mrowiskowy. Powielony i zmultiplikowany turystycznie przez weekend i pogodę. Kilkugodzinną podróż czułem nawet na koncercie przy przełączaniu efektów. A sam koncert w rzymskim Largo niezwykle udany. Tak samo jak i w Mediolanie, który tak naprawdę Mediolanem nie był tylko oddaloną o 20 kilometrów miejscowością Trezzo sull’Adda, do której zjeżdżają się wszyscy z okolicznych miejscowości. Nie no Włochy spoko.

Tak samo jak i Hiszpania. Tu, w Barcelonie i Madrycie pobiliśmy nawet nasze frekwencyjne rekordy. Kiedy zapytałem ile osób widzi Riverside po raz pierwszy znów połowa podniosła ręce. Niesamowite są te płytowe rotacje. Po „ID.Entity” faktycznie odczuwamy napływ sporej ilości nowej publiczności. Pytanie co się stało z tą starą? Wciąż obrażeni za brak melancholii czy poumierali? Możliwe, że jedno i drugie.

***

Przyzwyczajony do czwartego już na tej trasie nightlinera podskakuję więc kolejny raz na wyboistej drodze pisząc jednym palcem w telefonicznych „notatkach”. Jest już po trzeciej nad ranem i jak zwykle nie mogę zasnąć. Miałem odpalić serial – poległem. Miałem poczytać, nie dałem rady. Skończyłem w wersji klasycznej z telefonem w ręku. Aktualnie jedziemy do Portugalii. Zatrzymamy się pewnie dopiero nad ranem. Powinienem zakończyć ten rozdział jakimś błyskotliwym cytatem, ale…jestem zbyt zmęczony, by wymyślić coś ciekawego.

Najgorsze, że do tego zmęczenia też już powoli zaczynam się przyzwyczajać.